Przypomnij sobie ten charakterystyczny, męski głos znany ze zwiastunów kinowych. Udało się? Teraz wyobraź sobie, że lektor mówi tak: „Tej jesieni. W listopadzie. Żądza. Pieniądze. Szaleństwo. W tym wyścigu weźmie udział wielu. Ale niewielu wyjdzie z niego obronną ręką”. Dlaczego taki wstęp? Ano dlatego, że ten artykuł dotyczy bardzo emocjonującego tematu – chodzi o wyprzedaże, a konkretnie nadciągający niczym czarna (sic!), burzowa chmura Black Friday. Wiesz, co to oznacza? Szturm na sklepy i nieokiełznaną chęć nabywania różnych przedmiotów.
Skąd się wzięła ta – nie bójmy się tego określenia – tradycja? Dlaczego tak skutecznie na nas działa? Czy jest nam potrzebna? Zastanówmy się nad tym zjawiskiem.
Dawno, dawno temu, przed tysiącami lat na rynku w Mezopotamii pewien sumeryjski sprzedawca ceramiki stwierdził, że musi zrobić miejsce w swoim magazynie. Dlatego postanowił zachęcić klientów do zakupów, oferując dwa dzbany w cenie jednego… Na bazarze zaczął głośno pokrzykiwać, by zwrócić uwagę na swoją ofertę. Dzięki temu innowacyjnemu pomysłowi nie tylko udało mu się pozbyć zapasów magazynowych, ale także znacznie powiększyć grono stałych klientów. Wszak dwa dzbanki to nie jeden! Kupujący zgodnie stwierdzili, że warto zapamiętać takiego sprzedawcę.
Tak właśnie mogłaby się zaczynać historia szeroko pojętej promocji w sprzedaży. I takie pomysły z pewnością pojawiały się nie tylko w Mezopotamii, ale też w starożytnej Grecji, a potem na rynkach średniowiecznych miast – przedsiębiorczy ludzie pojawiają się w każdych czasach. Zresztą dziś też możemy poczuć się jak na greckiej agorze – z każdej strony płyną w naszym kierunku komunikaty o rabatach, obniżkach, promocjach typu „kup dwie sztuki, trzecia za pół ceny” czy weekendach z darmową dostawą.
Przywykliśmy już do sezonowych wyprzedaży – wiemy, że buty zimowe najlepiej kupić w lutym, a strój kąpielowy we wrześniu. Przyzwyczailiśmy się także, że w przyrodzie występują „mid season sales”, dzięki którym w niektórych sklepach wyprzedaż trwa praktycznie cały rok. Ale to oczywiście nie wszystko! Mamy listopad, więc sklepy zbierają siły, by zasypać nas ofertami związanymi z Black Friday. Ręka w górę – ale tak szczerze, z ręką na sercu – kto czeka, by akurat w ten jeden, jedyny piątek w roku upolować coś po niesłychanie wręcz okazyjnej cenie?
Black Friday na polskim rynku pojawił się z taką dozą nieśmiałości kilkanaście lat temu. Przypłynął do Europy zza oceanu, trasą, którą wcześniej przebyły walentynki, Halloween czy Wróżka Zębuszka. Nie ma co się dziwić – żyjemy przecież w globalnej wiosce. Kronikarze mówią, że źródeł Black Friday należy szukać w Święcie Dziękczynienia, które w Stanach Zjednoczonych przypada zawsze w czwarty czwartek listopada. Spora część Amerykanów brała – i nadal bierze – urlop na piątek, by przedłużyć wolne i wykorzystać ten czas na zakupy. Podobno po raz pierwszy użyto określenia Black Friday w 1961 roku. Zrobiła to filadelfijska policja, określając w ten sposób szturm kupujących na sklepy. Z czasem dzień ten stał się czasem żniw dla sprzedawców – poziom przychodów zaczął znacząco zwyżkować.
W Polsce Święta Dziękczynienia nie obchodzimy, ale to nie szkodzi – przecież na zakupy jesteśmy gotowi zawsze. Zwłaszcza że miesiąc później są Święta Bożego Narodzenia, więc przy tej listopadowej okazji możemy kupić podarki, by potem tym, którzy będą to robić na ostatnią chwilę, powiedzieć: „Ja prezenty już dawno kupiłem”, podkreślając tym samym swoją zapobiegliwość i spryt. Co więcej, na Święta warto przecież wyposażyć dom w nowe meble, garnki, sprzęt elektroniczny, obrusy, firany – wszystko po to, by godnie celebrować świąteczny czas. Nie zapomnijmy, że Black Friday to także po prostu okazja, by samemu sobie zrobić prezent i nabyć coś, o czym marzyliśmy (albo tylko nam się wydaje, że jest spełnieniem naszych snów). Każdy z nas jest przecież mistrzem w racjonalizowaniu swoich decyzji zakupowych. Tym sposobem Black Friday staje się świętem konsumpcjonizmu, bo ciężko uwierzyć, że nagle, akurat w listopadzie wszyscy potrzebujemy nowych krzeseł, dywanów, patelni czy telewizorów. No, chyba że chodzi o to, żeby w Święta móc obejrzeć „Kevina samego w domu” na sprzęcie najlepszej jakości – wtedy sprawa jasna.
Jak podaje raport „E-commerce w Polsce” przygotowany przez Gemius, w 2021 roku aż 77% użytkowników internetu przynajmniej raz zrobiło zakupy w sieci. Skoro zakupy przeniosły się na wirtualne agory, powstała nowa inicjatywa – Cyber Monday, czyli dzień szalonych promocji w sklepach internetowych. Pierwszy raz termin ten pojawił się w Stanach Zjednoczonych w 2005 roku. Nikogo pewnie nie zdziwi fakt, że to święto zakupów przypada w kalendarzu w pierwszy poniedziałek po Święcie Dziękczynienia.
Cyfrowy Poniedziałek w Polsce ma się całkiem dobrze. W pandemicznym świecie ze zrozumiałych powodów jego popularność wzrosła. Na razie jednak nie doścignął swojego starszego brata. W 2021 roku firma Tpay przygotował raport na podstawie zawartych transakcji w sklepach internetowych korzystających z jej usług płatniczych. Okazało się, że w czasie Black Friday sprzedaż w nich wzrosła średnio o 160%, natomiast przy okazji Cyber Monday „tylko” o 57%. Mimo sporej różnicy obie liczby mówią same za siebie – konsumenci lubią promocje. I w tym roku na pewno będzie tak samo.
Zaraz, zaraz, po co się ograniczać do piątku albo poniedziałku? A gdyby tak dać klientom weekend albo nawet cały tydzień? Jeśli konsumenci tak tłumnie rzucają się na okazje „jednodniowe”, to co będzie się działo w trakcie trzech lub siedmiu dni! Black Weekend, Black Week, tylko patrzeć, aż pojawi się Black Month! Przeciąganie okresu promocyjnego ma plusy i minusy. Z jednej strony daje dłuższy czas na przemyślenie zakupów czy szansę na dokładniejsze porównanie cen w konkurencyjnych sklepach. Z drugiej – „spowalnia” proces zakupowy. To właśnie dlatego pojawiają się takie rozwiązania, jak na przykład malejące wraz z upływem czasu rabaty (w poniedziałek 50%, ale w piątek już tylko 10%), które mają zmobilizować klientów do jak najszybszego podjęcia decyzji.
Trudno zachować umiar, skoro wokół tyle okazji. Marketing powinien być etyczny, ale niestety nie zawsze tak jest. Kiedy w 2020 roku Picodi zbadało nastawienie internautów do Black Friday, okazało się, że:
Dlatego właśnie warto zachować czujność. Marie Kondo w swojej książce „Magia sprzątania” mówi, tak: „Ostatecznym celem, zarówno pozbywania się, jak i zatrzymywania rzeczy jest bycie szczęśliwym”. Zakupy często mają poprawić nam humor, ale potem, pewnego dnia budzimy się w zagraconym mieszkaniu i zastanawiamy się, po co nam te stosy ciuchów czy przedmiotów niby codziennego użytku. Dlaczego „niby”? Bo ostatnio użyliśmy ich trzy lata temu albo gorzej – nie wykorzystaliśmy nigdy. Taktownym milczeniem pomińmy straty finansowe wynikające z trwonienia pieniędzy na – mówiąc kolokwialnie – fanaberie i „przydasie”.
Na co więc warto zwrócić uwagę, zanim złapiemy się na haczyk haseł sprzedażowych? Jak nie dać ponieść emocjom, by w naszych koszykach nie wylądowała kolejna para butów, za ciasna koszulka, której nigdy nie założymy, czy komplet talerzy malowanych w różowe pawie, „bo akurat były w mega, super, hiper promocji”? Oto 5 wskazówek, które mogą Ci pomóc.
Black Friday i jego ekipa są już na horyzoncie. A zatem – parafrazując starożytne powiedzenie – chleba, igrzysk i… promocji! Tylko czy tego rzeczywiście nam trzeba? Może w tym roku podejdziemy do tego tematu na spokojnie i z rozmysłem. Ja spróbuję. A Ty?